Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Claveriasie czatowali nań i korzystali skwapliwie z każdej sposobności porozmawiania z nim. Zmieniono tylko miejsce zebrań.
— Spotykajmy się w wieży — powiedział pewnego dnia dzwonnik. — Srebrna-laska wścieka się na nas, zagroził nawet szewcowi, że wyrzuci go z klasztoru, jeśli nie przestaniemy zbierać się u niego. Dla mnie nie będzie taki srogi, zna mnie. Zresztą, jeśli on rządzi w klasztorze, ja panuję na wieży; i jeśli zechce nas szpiegować i dawać nauki moralne, potrafię zrzucić ze wschodów przeklętego skąpca.
I znów weszło Gabryelowi w zwyczaj zbieranie się u dwonnika. Ściany mieszkania, niegdyś bielone wapnem, były teraz ubrane pożółkłymi rysunkami, przedstawiającymi epizody z wojny karlistowskiej. Tu Gabryel spotykał dawnych swych słuchaczy, nie wyłączając Don Martina, jałmużnika klasztoru żeńskiego, wchodzącego ukradkiem, by nie być schwytanym przez Don Antolina — i szewca, który kradł nocy czas, tracony we dnie na słuchanie Gabryela. Człowiek ten, najdzikszy i najwięcej skryty z całego otoczenia, był najsilniejszym ze wszystkich, kiedy mówił: w olbrzymich skokach przechodził do nowych idei i przyjmował odrazu najdalsze ideały.
— Jestem tem wszystkiem, czem ty jesteś, Gabryelu — mówił gwałtownie. — Jesteś anarchistą! jestem nim również. Chcesz, żeby biedak żył, bogaty pracował, żeby każdy posiadał to, co zarobi, żeby wszyscy pomagali sobie? To samo mówiłem na swój sposób, kiedyśmy, z bronią na ramieniu,