Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jażń przed nieznanem, właściwa narodom zacofanym, przedłużają istnienie instytucji, nie posiadającej na swe usprawiedliwienie, jak inne podobne państwa, nawet powodzenia na wojnie.


∗             ∗

Prawie każdy poranek Gabryel spędzał obok swej siostrzenicy. Ukołysany rytmicznym terkotem maszyny, wpatrywał się w materyał, wychodzący z pod skaczącej igły. Przyglądał się Sagrarii, zawsze smutnej, cichej, oddającej się pracy z dziwną zajadłością. Kiedy od czasu do czasu podnosiła głowę, by poprawić nitkę i wzrok jej spotykał się ze wzrokiem Gabryela — twarz jej wtedy ożywiała się bladym uśmiechem. W odosobnieniu, w jakiem zostawiło ją oburzenie ojca, czuli potrzebę zbliżenia się do siebie, jakgdyby byli zagrożeni tem samem niebezpieczeństwem. Choroba połączyła ich. Miał litość dla nieszczęśliwej, widząc, w jakim stanie świat oddał ją domowemu ognisku, od którego uciekła. Czasami cierpiała okrutnie. Uśmiech odkrywał zepsute jej zęby. Jej skórę, niegdyś tak białą i delikatną, pokrywały czerwone plamy; lecz pomimo to wszystko młodość w swej wiosennej sile nie przestawała kwitnąć wśród tego zniszczenia i nadawała blasku oczom i wdzięku uśmiechowi.
Niekiedy Gabryel podczas bezsennych nocy, dręczony atakami kaszlu, z piersią i głową pokrytą chłodnym potem, słyszał ze swego łóżka ciche skargi siostrzenicy. Starała się je zagłuszyć. Nie chciała, żeby ktokolwiek w domu wiedział o jej męczarni.