Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podczas tej epoki barbarzyństwa i zastoju u nas, Europa rozwijała się i kształciła. Naród nasz, przodujący niegdyś wszystkim narodom cywilizowanym, pozostał w tyle. Królowie, podnieceni przez dumę narodową, opętani dziedzicznem dążeniem cesarzów germańskich, wzięli na się szalone przedsięwzięcie narzucenia swej władzy całej Europie, mając, jako jedyne środki ku temu, siedmiomilionowy naród i parę nędznie płatnych i licho żywionych pułków. Złoto Ameryki napełniało kieszenie hollandczyków, a my w tej wyprawie, godnej Don Quichota, braliśmy cięgi za cięgami. Hiszpania stawała się coraz bardziej katolicką, coraz biedniejszą i coraz więcej nieokrzesaną. Marzyła o podboju świata, a miała u siebie obszerne, zupełnie wyludnione kawały ziemi. Wielka ilość dawnych wiosek znikła, drogi zatarły się. Nikt napewno nie umiał geografii kraju, ale zato wiedziano dokładnie o położeniu nieba, czyścca i piekła. Najurodzajniejsze okolice były zajęte nie przez folwarki, lecz przez opactwa; na brzegach nielicznych dróg ucztowały bandy rozbójników, które na wypadek pogoni znajdowały pewne schronienie w klasztorach. Ciemnota była niesłychana, nędza straszna. Kiedy panowanie austryaków skończyło się, Hiszpania była tak doszczętnie zrujnowana, tak bezsilna, że bliską była podziału między mocarstw a Europy, jak drugie państwo katolickie, Polska. Niezgoda królów stała się naszem zbawieniem..
— Ale — przerwał Srebrna-Laska — jeśli czasy te były tak złe, dlaczegóż hiszpanie godzili się na nie