Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

logicznych pierwszych wieków zwęglone drzewa, dostarczające ongi cienia potwornym bestyom czasów przedhistorycznych; zdaleka od słońca w głębiach ponurych studzien wyzywał śmierć, jak również wyzywał ją murarz, którzy, nie troszcząc się o zawroty głowy, pracował w przestworzach, stojąc na wiotkiej desce, podziwiany przez ptaki, patrzące ze zdumieniem na to stworzenie bez skrzydeł. Robotnik fabryczny, zamieniony przez postęp w niewolnika maszyny, pracował obok niej, jak jedno więcej koło, jak sprężyna z ciała; jego zmęczenie fizyczne walczyło z muskulaturą stali, nie męczącej się nigdy; ogłuszający, miarowy huk tłoczni i kół zębatych ogłupiał go z każdym dniem więcej, by nam dostarczyć niezliczonych produktów przemysłu, niezbędnych w społeczeństwie cywilizowanem. I te miliony ludzi, dających życie społeczeństwu, walczących dla niego z okrutnemi, ślepemi siłami natury, powracających codziennie do walki, znajdujących w tem monotonnem i ciągiem poświęcaniu się jedyną misyę swojego żywota — te miliony tworzyły olbrzymią rodzinę płatnych najmitów, żyjących z resztek, które im dawała mniejszość, bezlitośnie zazdrosna o swoje przywileje.
— Ta egoistyczna mniejszość — mówił G abryel — wykrzywiła prawdę, tłomacząc tłumom wyzyskiwanych, że praca jest cnotą i że jedynem zadaniem człowieka na ziemi jest trud aż do śmierci. Obrońcy tej moralności wymyślonej przez kapitalistów, powołują się fałszywie na naukę, twierdząc, że ciało dla podtrzymania zdrowia winno oddawać się pracy i że bezczynność jest zgubna; strzegą się je-