Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gabryela, jak głodki narkotyk. Siedem wieków przykutych do tych kamieni, owinęły go, jak siedem welonów, oddzielających od świata. Z jednego mieszkania dochodziły szybkie uderzenia młotka: był to młotek szewca, którego przez szyby okna widział Gabryel, pochylonego nad małym stolikiem. Na wykrawku nieba, obramionego dachami, fruwało kilka gołębi, wiosłując białemi skrzydłami, jak w lazurowem jeziorze; a kiedy się zmęczyły, wracały do klasztoru, wieszały się na baryerach i miłosnem gruchaniem zakłócały święty spokój. Od czasu do czasu drzwi katedry otwierały się i buchało z nich powietrze, przesycone zapachem kadzideł, nabrzmiałe głosem organów i uroczyście przeciąganym śpiewem modlitw łacińskich.
Gabryel przyglądał się kawałkowi ziemi, zamkniętemu w ramę arkady o twardych filarach ciemnego granitu, na wierzchołkach których deszcze zostawiły kwitnienie czarnej, aksamitnej pleśni. Do jednej części ogrodu zajrzało już słońce, reszta jednak była jeszcze pogrążona w zielonym cieniu. Dzwonnica zasłaniała jeden kąt nieba, pokazując swoje różowawe boki, ozdobione gotyckiem żebrowaniem i wzmocnione przez poprzeczne wypukłe skarpy z pasów czarnego marmuru, na którym widać było głowy tajemniczych postaci i tarcze herbowe arcybiskupów, biorących udział w jej budowie. Na samym wierzchołku, koło szczytów białego, jak śnieg, kamienia, za olbrzymiemi kratami widać było dzwony, jak ptaki z bronzu, zamknięte w żelaznej klatce.
Trzy potężne uderzenia spiżu, zwiastujące podnie-