Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

razy tyle przechylał się Gabryel, bawiąc się jako dziecko w mieszkaniu dzwonnika.
Nadmierne bogactw o kościoła, myślał, zaszkodziło sztuce. W jakiejś biednej katedrze byłby zachowany całkowicie styl pierwotnej fasady. Ale arcybiskupi toledańsey mieli jedenaście miljonów renty — kapituła drugie tyle — więc nie wiedziano w końcu na co użyć pieniędzy — przedsiębrano prace, robiono przeróbki i sztuka w upadku zaczęła rodzić takie okropności, jak owa „Wieczerza Pańska”.
Dalej ciągnęło się piętro trzecie: dwa szerokie luki przepuszczały światło na rozety nawy środkowej, a na uwieńczenie wszystkiego kamienna balustrada okalała zakręty frontonu między dwiema masami wystającemi na prawo i na lewo — wieżą i kaplicą mozarabską.
Gabryel, spostrzegłszy, że nie jest już sam przed budynkiem, przerwał swoje rozmyślania. Zrobił się już dzień zupełny. Kilka kobiet z głowami pochylonemu, z narzutkami opuszczonemi na same oczy przeszło, dotykając zlekka kraty. Kule jakiegoś kaleki uderzały dźwięcznie o płyty chodnika, a z drugiej strony wieży, pod arkadą, która, przerzucona przez ulicę, tworzyła most między pałacem arcybiskupim i katedrą — zbliżali się całą gromadą żebracy, żeby zająć swe zwykłe miejsca pod drzwiami klasztoru. Dewotki i łachmaniarze znali się dobrze: każdego ranka pierwsi przybywali do kościoła. Codzienne spotkania wyrobiły między nimi poufały stosunek. Głosem ochrypniętym, kaszląc i plując skarżyli się na wilgoć poranku i na opóźnianie się dzwonnika.