Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czeństwo, w nadziei, że dobrze umieścił sentymenty swej córki.
— Cóż tu nakoniec zaszło?
— To, że zakochał się w niej kadet z Akademii i że twój brat pozwolił galantowi starać się o nią. Tysiące razy zaklinałam Estabana: wiedz, że taki, jak ten młodzieniec, nie jest dla twojej córki. Sympatyczny, jowialny, wyglądający ślicznie w uniformie, był zawsze pierwszy do spełnienia jakiegoś szaleństwa. W dodatku był jedynakiem bogaczy i rodzice nie zostawiali nigdy jego sakiewki pustej. Co do biednej Sagrarii, zakochanej w kadecie na zabój — ta była dumną, przechadzając się w niedzielę na Zocodower lub Miradero ze swoją matką i tym chłopcem tak pięknym, że mogły jej go pozazdrościć panny najlepiej uposażone w mieście. W Toledo mówiono tylko o piękności twej bratanicy. W kollegium szlachcianek nazywano ją „zakrystyanką z katedry“. Ale ona, biedactwo, ona żyła tylko dla swego kadeta, pożerając go wielkiemi, niebieskiemi oczyma. Twój brat, głupiec, pozwolił młodemu człowiekowi wejść do domu, tak pochlebiał mu honor, uczyniony rodzinie. Wiesz Gabryelu, niektórzy Tolendańczycy, zajmujący skromne stanowiska są ślepi, przyjmując umizgi kadetów do swych córek, jako zaszczyt. Przecież te miłostki rzadko kiedy kończą się małżeństwem. Prawie każdy z tych fanfaronów ma w swojej okolicy kuzynkę lub narzeczoną, z którą łączy się po skończeniu szkoły.
— Jakiż był koniec tej awantury?
— Kiedy kadet uzyskał stopień porucznika, rodzina wysłała go do Madrytu. Pożegnanie było