Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nów jego życia, przyjaciela sztuk i nauk, najwięcej działała na jego wyobraźnię. Kardynał spał pod bogatym, marmurowym sarkofagiem, pokrytym już patyną lat.
Niewidzialna ręka wieków przeszła po twarzy leżącego posągu, spłaszczyła nos, co wojowniczemu kardynałowi nadało wyraz jakiegoś mongolskiego okrucieństwa. Cztery lwy strażowały nad umarłym.
Wszystko w życiu tego człowieka było nadzwyczajne i niesamowite, nawet śmierć. Ciało jego, sprowadzone z Włoch do Hiszpanji, przy akompanjamencie modłów i śpiewów, niosły na ramionach nieprzeliczone tłumy wiernych, które wybiegły na spotkanie orszaku, aby skorzystać z łask indulgencyj, nadanych przez papieża. Ten powrót zmarłego do ojczyzny trwał całemi miesiącami, ponieważ trumna kardynała zatrzymywała się w każdym kościele. Poprzedzał ją Chrystus, zdobiący dzisiaj kaplicę. Zmarły siał na rzesze wiernych, klęczących w pokorze, woń swego zabalsamowanego ciała.
Dla don Gila de Albarnoz nic w życiu nie było niemożliwe. Był on niby mieczem apostoła, który powrócił na świat, aby odrodzić wiarę.
Uciekając przed okrutnym Don Pedro, schronił się do Avignonu, gdzie znajdowali się słynni wywygnańcy. W Avignonie rezydowali papieże, wygnagnani z Rzymu przez lud, który, idąc za głosem trybuna Rienzi, zaczął śnić o restauracji starożytnej republiki konsulów. Lecz don Gil nie był człowiekiem, któremu mógłby odpowiadać ten wesoły dwór prowansalski. Pod płaszczem nosił zbroję, jako prawy arcybiskup z Toledo, a ponieważ nie było już Maurów, więc zapragnął walczyć z heretykami. Udał się