Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żandarm, czuje się już zmęczony i chce wracać do siebie na wieś. Zdaje się, że nabrał wstrętu do swojej pracy, odkąd zdechł jego pies. Drugi stróż nie jest zbyt solidny — trzeba mu dać towarzysza. Czy chciałbyś nim być? Gdyby teraz była zima, nie mówiłbym ci nawet o tem — strasznie kaszlesz. Lecz w lecie katedra jest najprzyjemniejszem miejscem w calem Toledo. Będziesz przepędzał w kościele miłe noce. Później, z nastaniem chłodów, obejrzymy się za innem zajęciem dla ciebie. Mam do ciebie zaufanie, mimo twej lekkomyślności. Należysz do znanej i uczciwej rodziny, a to dla nas najważniejsze. Przyjmujesz, nieprawdaż?
Gabrjel przyjął propozycję, aczkolwiek jego zdrowie było mocno nadwątlone. Dwie pesety dziennie! Jego brat, Estaban, zarabiał niewiele więcej. Budżet domowy powiększy się prawie dwukrotnie — nie należy opuszczać tak dobrej okazji.

Nazajutrz wieczorem Sagrario rozmawiała z Gabrjelem, wyrażając uznanie dla jego silnej woli, która każe mu się wziąć za pierwszą lepszą pracę, aby tylko nie być ciężarem rodzinie. Zapadła noc. Młoda dziewczyna i rewolucjonista stali oparci o balustradę w Górnym klasztorze. U ich stóp rozciągał się ponury ogród klasztorny, pełen drzew o czarnych, chwiejących się wierzchołkach. Nad głowami jaśniało lipcowe niebo, rozświetlone migotaniem gwiazd. Na galerji było ich tylko dwoje. Okno izdebki, gdzie mieszkał kapelmistrz, było oświetlone i rzucało czerwoną plamę na dachy przeciwległe.