Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

źle się skończy. Drwią sobie ze mnie, znieważają moją siostrzenicę; doprowadzili mnie już do ostateczności. Pewnego pięknego poranku wyrzucę na ulicę połowę mieszkańców Claverias. Jego Eminencja upoważnił mnie do tego. Boże, sam nie wiem, co się stało! Mam wrażenie, że czart krąży po Górnym Klasztorze! Jakże ci ludzie się zmienili!
Gabrjel odgadł ukrytą myśl don Antolina: „Szatan, to on, Gabrjel“. Srebrna Rózga ma rację. Bezwiednie, nie pragnąc tego bynajmniej, Gabrjel zanarchizował katedrę. Schronił się tu poto, aby zapomniano o nim na świecie, ale duch buntu wszedł wraz z nim i poruszył wszystko.
Jak podróżnicy, którzy w czasie epidemji, przechodząc pozornie zdrowi przez granicę, kryją zarazki we włosach i fałdach ubrania i sieją śmierć wszędzie, dokąd się udadzą, tak i Gabrjel siał — nie śmierć, lecz bunt.
Protest upośledzonych, ten protest, który od stulecia rozbrzmiewa nad światem, wtargnął wraz z nim po raz pierwszy do tej ruiny, pochodzącej z XVI wieku i zachowanej do naszych czasów. Ludzie ci, podobni do uśpionych z bajki, nieruchomi, jak posągi, zaczynali się wreszcie budzić. Przebudzenie było gwałtowne. Rumienili się ze wstydu na myśl, że ubóstwiali tak długo stare przesądy, a to uczucie wstydu kazało im bez zastrzeżeń przyjmować każdą nowość. Nie zastanawiali się zupełnie nad skutkami, jakie stąd mogą wypłynąć. Była to wiara ludu, który z chwilą wejścia na drogę postępu akceptuje wszystko, broni wszystkiego pod tym jednym, jedynym warunkiem, że będzie to zmianą, pogardliwem odwróceniem się od zasad przodków.