Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdybyś był równie dumny i wyniosły, jak tylu innych biskupów, pocałowałabym twój sygnet i nie chciałabym mieć więcej nic z tobą do czynienia. Kardynał niech siedzi w swym pałacu, a ogrodniczka — w ogrodzie.
Arcybiskup odpowiedział uśmiechem na szczere wyznanie staruszki:
— Dla mnie byłeś zawsze Don Sebastianem. Kiedyś mi zapowiedział, że nie wolno nazywać cię Eminencją i zwracać się do ciebie z tytułami, jakich używają inni, zrobiłeś mi większą przyjemność, niż gdybyś mi podarował płaszcz Dziewicy z Sanktuarjum. Te tytuły męczyłyby mnie. Miałabym ochotę krzyknąć: „Dajcie mi spokój z tą Jego Eminencją! przecież, gdy był chłopcem, ciągnęłam go za włosy“. Miałeś wtedy prawdziwie rozbójnicze skłonności. Ujrzawszy w mem ręku kawałek chleba, brzoskwinię, lub inny przysmak — wyrywałeś mi je gwałtem.
— Dopiero, gdy odebrałeś pierwsze święcenia, zaczęłam się odnosić do ciebie z szacunkiem. Nie mogłam tykać księdzu, tak jak się tyka pierwszemu lepszemu chłopcu z chóru.
Dwoje starców pogrążyło się w milczeniu. Oczy ich z rozrzewnieniem błądziły po ogrodzie, tak jakby każde drzewo i każde sklepienie łuku nasuwało im jakieś wspomnienie.
— Wiesz, co mi teraz przyszło na myśl? — rzekła nagle Tomasa. — Przypomniałam sobie ów dzień, gdyśmy się widzieli wówczas w tym ogrodzie. Ubiegło już dużo czasu od tej chwili, przynajmniej pięćdziesiąt lat. Byłam z moją biedną starszą siostrą, tą, która wyszła za ogrodnika Lunę. Mój przyszły mąż znajdował się tutaj, w klasztorze. Nagle ujrzałam,