Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przedzał go Don Antolin, który, otworzywszy kratę, czekał na rozkazy, drżąc ze strachu. Potem zapanowała cisza na Claverias.
Gabrjel, wsparty o barjerę, widział kardynała, wchodzącego do Dolnego klasztoru. Jego Eminencja, przeszedłszy przez dwie galerje, stanął u ogrodowej furtki. Tu milczącym gestem wstrzymał towarzyszących mu ludzi i sam przez środkową aleję skierował się ku małej altance. Tomasa, oparta o pokrytą bluszczem ścianę, drzemała, trzymając na kolanach nawpół zrobioną pończochę. Szmer kroków obudził ją. Zobaczywszy kardynała, zawołała ze zdziwieniem.
— Jego Eminencja tutaj?...
— Chciałem cię odwiedzić — odpowiedział kardynał z dobrodusznym uśmiechem, siadając na krześle. — Czy tylko ty masz zawsze mnie odwiedzać? Teraz moja kolej, przyszedłem do ciebie! — Zagłębił rękę w fałdy sutanny, wydobył złotą papierośnicę, wyjął papierosa i zapalił go. Wyciągnął nogi z satysfakcją człowieka, który przyzwyczaił się narzucać swoją wolę ludziom, marszcząc nieustannie brwi i robiąc surowy wyraz twarzy, i który na chwilę może zapomnieć o swojej powadze.
— Czy Jego Eminencja nie był chory? Chciałam właśnie pójść do pałacu, aby od Donia Visitacion dowiedzieć się nowin.
— Cicho bądź, głupia! Nigdy nie czułem się lepiej, niż dzisiaj rano. Afront, który zrobiłem tym ludziom, nie przyjmując udziału w dzisiejszej uroczystości, wprowadził mnie w doskonały humor. Nie chciałem się z nimi stykać. Przyszedłem odwiedzić ciebie, aby lepiej zamanifestować swoje intencje.