Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod jej sklepieniem, prowadził teraz wóz z Najświętszym Sakramentem po ulicach pobożnego miasta.
Custodia powróciła do kościoła prymasowskiego po południu. Po odśpiewaniu ostatnich hymnów księża zrzucili ze siebie pospiesznie ceremonjalne stroje i, nie przywitawszy się nawet z sobą, zaczęli pospiesznie opuszczać kościół. Wielkie święto zmieniło ich zwykły tryb życia. Mieli obiadować później, niż zwykle. Kościół, tak pełen gwaru w godzinach rannych, wyludniał się gwałtownie, zapadając w cień i w ciszę.
Estaban rozgniewał się bardzo, zobaczywszy Gabrjela, wychodzącego z pod wozu z Sakramentem.
— Zabijesz się... podobna prąca jest ponad twoje siły. Cóż za kaprys strzelił ci do głowy? — Gabrjel uśmiechnął się. — Tak, był to kaprys, ale nie żałował bynajmniej tego, co się stało. Przeszedł przez całe miasto, nie będąc widziany, a zarobił na dwa dni życia.
Drewniana Rózga rozrzewnił się.
— Drogi bracie, czyż wymagam od ciebie, abyś pracował zarobkowo? — pragnę tylko, żebyś był zdrów i żył spokojnie.
I, jak gdyby chcąc odpłacić Gabrjelowi za jego poświęcenie, zrobił ze siebie ofiarę, która w zruszyła brata. Uśmiechnął się do córki, wszedłszy na Claverias, i rozmawiał z nią podczas śniadania.
Po południu Górny klasztor był prawie pusty. Don Antolin zszedł ze swemi kwitarjuszami na dół, ciesząc się, że tylu cudzoziemców nań oczekuje. Tato i dzwonnik, ubrani odświętnie, wymknęli się z katedry przez schody Wieży, aby być obecnymi na