Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z mężem żona szewca, niosąc, jak zwykle, niemowlę, uwieszone u obwisłych piersi. Usiedli wszyscy przed kamienną balustradą i potrzyli na dół na plac.
Ratusz był przystrojony girlandami świateł, które odbijały od granitu katedry, jak łuna pożaru. Między drzewami widać było grupy małych dziewczynek w bieli, z pękami kwiatów. Za niemi postępowali kadeci z rękami na rękojeściach szabel, zręczni i smukli w szerokich tureckich szarawarach. Pałac arcybiskupi był zamknięty.
Ponad czerwonym blaskiem świateł placu wzrok gubił się w nieskończonej głębi granatowego letniego nieba, usianego miljonami gwiazd.
Muzyka ucichła, zagaszono światła, lecz mieszkańcy katedry nie mieli chęci powrócić do swych siedzib. Było im tutaj tak dobrze! Ludzie ci, przywykli do odosobnionego i cichego życia w Claverias, cieszyli się, patrząc na swobodną przestrzeń i na Toledo, leżące u ich stóp.
Sagrario, która od chwili powrotu nie wychodziła z Górnego Klasztoru, z zachwytem wpatrywała się w niebo.
— Ileż tu gwiazd — wyszeptała z rozmarzonym wyrazem twarzy.
— Niebo jest, jak pole — powiedział dzwonnik. — Im piękniejsza pogoda, tem lepiej wschodzą kłosy gwiazd.
Zapanowało milczenie, które przerwał Mariano, zapytując:
— Co to jest niebo? Co się kryje tam za błękitam i w górze?
O tej porze plac był już zupełnie pusty i ciemny, oświetlony jedynie słabem światłem gwiazd.