Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ły. Ty boisz się obmowy świata, ja boję się własnego sumienia. Byłbym złodziejem, gdybym jadł twój chleb wówczas, gdy córka twa przymiera głodem, gdybym troszczył się o swoje zdrowie, wtedy, gdy ona, być może, bardziej schorowana ode mnie, nie znajduje nigdzie pomocnej ręki. Jeżeli ona nie powróci, ja stanę się w domu jej ojca intruzem, zabierającym opiekę i dobrobyt, jej należny.
Bracie mój — każdy ma swoją moralność; ty swoją otrzymałeś w spadku — ja moją stworzyłem sam dla siebie.
— W imieniu tej mojej moralności mówię, Estabanie, weź swoją córkę do siebie, albo ja cię będę musiał opuścić. Tak, powrócę do świata, który mnie znów, jak dzikie zwierzę, prześladować zacznie. Znajdę się znów w szpitalu lub więzieniu lub też zdechnę, jak bezdomny pies, w rowie. Nie wiem, co się ze mną jutro stanie, natomiast wiem, że dzisiaj jeszcze stąd odejdę.
Estaban zerwał się na równe nogi i rzekł z gestem, pełnym rozpaczy:
— Czyś ty oszalał, Gabrjelu? Chcesz mnie porzucić i mówisz o tem z takim spokojem? Ależ obecność twoja w moim domu jest jedyną radością mego życia po tylu nieszczęściach, które spadły na mnie. Przyzwyczaiłem się już do twej obecności, do obowiązku pielęgnowania cię i czuwania nad tobą. Jesteś przecież całą moją rodziną! Zanim powróciłeś, żyłem w zupełnej apatji, nie miałem żadnego celu, ani żadnej nadziei. Teraz mam jeden jedyny cel: uzdrowić cię, dodać ci sił. Nie, nie, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść. Jeśli mnie opuścisz, pozostanie mi tylko śmierć.