Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niem, pędził go, jak szalony, z kaplicy do kaplicy. Była to niby walka z bykiem. Wreszcie, przycisnąwszy psa do muru, bohaterski torreador rozprawiał się z nim kilkoma kopnięciami. Rozpaczliwe wycie biednego zwierzęcia zagłuszało śpiew kanoników. Tato śmiał się z radości. Z za krat koło chóru zgorszony Estaban patrzył nań wymownemi oczyma i groził mu laską.
Po tego rodzaju eskapadach siostrzeniec powracał do wuja, aby mu opowiadać różne plotki, dotyczące życia w katedrze. Inni mieszkańcy Claverias, obawiając się denuncjacji przed kardynałami i kanonikami, bali się pary z ust puścić. Tato natomiast opowiadał każdemu, kto chciał, czy nie chciał, wszystkie plotki, zbierane skrzętnie po kominkach. Mogło mu za to grozić co najwyżej wyrzucenie z katedry, ale ta perspektywa nie przerażała go wcale. Nie krępowałyby go już żadne względy, mógłby pójść za głosem powołania i zamienić katedrę na „plaza de toros“.
Perrero znał na pamięć wszystkie historyjki.
Wiedział, co powiedzieli kanonicy w zakrystji o arcybiskupie, co arcybiskup w swoim pałacu powiedział o kanonikach. Stare zawiści, pretensje i głuche intrygi tych nieszczęśliwców, gorzkniejących w celibacie, którzy nie zapomnieli jeszcze czasów, gdy kapituła wybierała prałatów; gniew książąt kościoła, pragnących nakazać duchowieństwu ślepe posłuszeństwo i oburzających się na najmniejszy opór, jak na przestępstwo kryminalne — o wszystkiem tem wiedział dokładnie i opowiadał z najmniejszemi szczegółami.
Najbardziej jednak delektował się kroniką skan-