Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzie słońca. Nie mogę usiedzieć w domu! Nie wiem, doprawdy, co się ze mną dzieje...
Giuseppe rozpostarł obrus na dywanie, a Hans siadł, skrzyżowawszy nogi, i spożył skromny posiłek.
Pił, miast wina, mleko i jadł mało, a Giuseppe zabrał rychło resztki i wyszedł.
Kataryniarz jął wygrywać pod oknem, a chrypliwe akordy rozedrgały, niby wibrujące kryształy szklannego świecznika, duszę Hansa. Dziki marsz jakiś wydał mu się snopem jaskrawych barw. Potem zabrzmiał sentymentalny utwór Verdiego, a Hans opadł na krzesło miękkim, kobiecym ruchem.
Byłaż to równowaga? Otworzył książkę i spróbował czytać. Oczy biegły po wierszach, ale myśli polatały gdzieindziej. Wkońcu wstał i ruszył w stronę Piazza Navona. Szczęście jego biegło przodem i skłoniło Giggję do wyjścia z domu właśnie, gdy nadchodził. Miała w ręku modlitewnik. Pewny był niemal, że ją napotka. Mrok już zapadał.
Zakłopotali się oboje, a Giggja powiedziała żywo:
— Chciałam pójść na chwilę do Św. Agnieszki, gdzie obie z Eleną chodzimy zawsze o tej porze, ale ona ma dużo dziś roboty.
— Czy chcesz się spowiadać? Wyspowiadaj się lepiej przedemną!
— Zawsze stroisz żarty! — odparła z tak poważnym, niemal smutnym błyskiem w oczach, jakiego u niej nie widział jeszcze. — To nuży w końcu. Zresztą nie mam zamiaru spowiadać się.
Wszedł za nią po schodach i pomógł odchylić ciężką zasłonę skórzaną, kryjącą drzwi.
— Dobranoc! — powiedział krótko.
— Nie chcesz wejść?