Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Almerini wstał, postawił kilka butelek na stole i chciał odpowiedzieć urągliwie, ale z poza jego roześmianej twarzy szczerzył zęby taki ból, że żartobliwe zdanie otrzymało gorzkie brzmienie.
— Nie przeczę — odparł, — że w towarzystwie młodych zapominam o sobie i chcę wydać się jeszcze weselszym, niż oni. Inaczej zamkniętoby mnie w pokoju ze starszymi mężczyznami, gdzie pełno dymu, a rozmowa toczy się o interesach, awansach i tym podobnych rzeczach. Dziś musimy pofiglować. Nie mam upodobania w sknerstwie, jak wiecie, a lada moment mogę dostać spadek, stutysięczny prawie.
— Czy masz na myśli kuzyna swego, ojcze? — spytała Giggja. — Wszakże mówiłeś, że to jeno prosty szewc!
— To i cóż? Przypuszczam, że musiał zebrać sporo grosza.
Mówiąc to, jął przyrządzać poncz w wielkiej wazie, przyniesionej z kuchni przez Giggję i Betty, ale skrywana w sercu, a rozdarta niebacznie rana, którą znali zresztą wszyscy, dokuczała mu i nastrój zapanował przykry.
Alienus zauważył przytem, że Almerini nader uprzejmie traktuje siostrzenicę żony, biedną Elenę. Sam uczuwał dla niej litość, jako dla osoby będącej w rodzinie na łaskawym chlebie. Patrzył na nią, obierając mandarynki, ale ona zajęta była uporczywem tłuczeniem orzechów i układaniem ziarn na stole. Wychowana w nędzy, wraz z licznem rodzeństwem, nabrała uniżonej jakiejś podległości, a bezbarwna jej twarz nie była podobna do rysów wesołej, leniwej kuzynki. Uznał Elenę za piękniejszą, ale raził go jej nieświeży kołnierzyk.