Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak wchodzą boso na strych, a potem do jego pokoju. Szli parami, przodował im zaś najstarszy, z lirą na plecach, osłaniając dłonią światło. Ostatni podnosili rąbki koszul, jak fartuszki, niosąc w podołkach błękitne jabłka, zerwane z drzew, rosnących pod murem pałacu Boga, które padały ludziom na kolana, gdy, jak powiadano, nadchodził jakiś szczęśliwy przypadek. Wysypali jabłka na sękatą podłogę, zużytą od całych pokoleń stopami tańczących wesoło, lub też chodzących po nocy bezsennie i ponuro. Obek najstarszego brata kroczył, trzymając się jego koszuli, malec barczysty, krągły, o nierozwiniętych zaczątkach skrzydeł na ramionach i ciekawie wytrzeszczonych oczach. Po raz pierwszy wzięto go na wędrówkę.
Najstarszy poświecił Hansowi w oczy, a widząc, że nie śpi, szepnął mu zcicha:
— Poznaję cię. Wszakże dotarłeś aż do nieba i chciałeś zostać Bogiem! Cóż chcesz dostać w podarunku na Gwiazdkę?
— Ano, — odparł Hans, zakładając na kark ręce — chcę mieć człowieka, wobec którego nie czułbym się obcym.
— Ten podarek daję ci.
Chłopiec podniósł z ziemi jedno jabłko, położył je na kołdrze i właśnie otworzył usta, by coś jeszcze rzec, gdy rozbrzmiały dzwony poranne, wzywające na modlitwę. Oświetlony blaskiem świecy, chłopak dał znak towarzyszom, poczem wszyscy wyszli drogą przez strych. Hans usłyszał jeszcze, że najmłodszy malec potknął się na schodach i zaczął płakać.
Dzwony biły ciężko, zaś od czasu do czasu padał w okna poddasza blask pochodni pędzących sanek, docierając aż tu, poprzez oszroniałe konary drzew.