Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wołkow momentalnie znalazł się w pokoju z wyciągniętym rewolwerem w ręku.
Jego oczy zderzyły się ze wzrokiem Janka, który także powitał go wyciągniętą lufą browninga.
— Przepraszam — odezwał się Wołkow, opuszczając głowę i chowając rewolwer do kieszeni.
Przez chwilę obaj milczeli. Janek niespokojnie tylko obserwował Wołkowa. Wreszcie Janek wómógł na sobie uśmiech i rzekł:
— Co powiesz mi dobrego?
— Wołkow odetchnął głęboko i wyrzucił z siebie tylko jedno słowo:
— Służba..
— Kogo szukacie?
— Nie zachowujesz się dość ostrożnie — wyjąkał Wołkow.
— Ja zachowuję się dość przezornie — odparł Janek. — To nie moja wina, że macie na każdym kroku konfidentów i „kapusiów“. Ufam twojej przyjaźni, której nam ślubowałeś. Pomożesz mi stąd się wydostać?
— Nie mogę...
Janek dobył rewolweru i z uśmiechem ironicznym na ustach zawołał:
— Trudno. Będę bronił mej wolności jak będę mógł!...
— Hotel otoczony jest przez „naszych“ ludzi. Nie ujdziesz stąd! — wyjaśniał Wołkow, trzęsąc się, jak w febrze. Jego twarz przybrała barwę ziemistą.
— Spełnij swój obowiązek! drażnił się Janek z Wołkowem.
Wołkow roześmiał się i odpowiedział:
— Tym razem cię uratuję, ale pamiętaj!...
Janek uścisnął jego dłoń:
— Nigdy ci tego nie zapomnę!
— Zachowuj większą ostrożność! Odchodzę stąd