Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Akurat mijała ich spóźniona taksówka. Wsiedli do wozu, który zaprowadził ich za miasto. Szczęśliwi i przytuleni mknęli gładką szosą wśród cieni drzew i ciszy nocnej.
Po obu stronach szosy pogrążone we śnie zimowym stały wille, pałacyki i domy. W zadumie oczekiwały wiosny i promiennego słońca, które sprowadzi tu liczne rzesze „letniaków“. Poświata księżycowa srebrzyła śniegiem pokryte drzewa, które były niemymi świadkami wielu tajemnic miłosnych, rozgrywających się rok rocznie pod osłoną ciepłych nocy letnich.
Gdy przebyli wielki szmat drogi, długości kilkudziesięciu kilometrów, szofer zapytał, gdzie ma się zatrzymać.
— Przed hotelem najbliższego miasteczka — padła odpowiedź Janka.
Auto znów pomknęło, by po niedługim czasie zatrzymać się na opustoszałym rynku małomiasteczkowym przed odrapaną dwupiętrową kamienicą, na której widniał już wyblakły szyld: „Hotel Warszawski“...
Janek uiścił należność szoferowi i skierował się z Anielą do hotelu.
Policjant odziany w kożuch zbliżył się do pasażerów, zaniepokojony ich nagłą nocną wjzytą. Aniela instynktownie drgnęła, chwytając Janka za rękę. Ale Janek pewny siebie zawołał na posterunkowego:
— Co to za porządki u was?.. Do hotelu w nocy człowiek dostać się nie może!.. Ach, prowincja!...
Posterunkowy zaspanym głosem uspakajał Janka:
— Właściciel pokoi umeblowanych śpj.. Pewnie zaraz otworzy...
— Jesteśmy turystami z zagranicy — wyjaśniał dalej Janek łamana polszczyzna — Odwiedzamy małe mieściny.
Podejrzenie, zrodzone w duszy policjanta rozwia-