Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wołkow drgnął. Trupie bladość pokryła jego twarz. Bajgełe podsunął mu kielich wina do ust:
— Tylko nie mdlij. Nie wypada...
Wołkow po chwili milczenia zadał zebranym pytanie:
— Skarbiec — to wasza robota?
— Przecież wiesz, że nasza.
— Tak, jesteście mądrzejsi od nas — mruknął Wołkow.
— Mądrzejsi, nie powiedziałbym — zauważył Krygier — ale pracowitsi, to owszem. Nie czekamy na pomoc konfidentów czy kapusiów. Gdybyś z nami utrzymywał bliższe stosunki, twojej kasety nie tknęlibyśmy.
— Skąd wiecie, że w ogóle miałem safes w tyra skarbcu?
— Mamy nie gorsze informacje od was, gdy nam na tym zależy — drażnił Wołkowa Krygjer swoimi uwagami.
— Ona wam o tym mówiła! — zawołał oburzony Wołkow. — Ja ją!...
— Nic jej nie zrobisz! — odparł Janek. — Będziesz robił, co my ci nakażemy. Odrazu poznałem te paczki banknotów po banderolkach. Nie zmieniłeś ich. W tym stanie zabrałem ich z kasy hrabiny. Pochodzą one z tej samej teki, którą zgubiłem, gdy przesadziłem płot, ścigany przez policjanta, później zamordowanego przez ciebie.
Wołkow z każdą minutą coraz głębiej się upewniał, że już się nie wykręci z ich rąk. Leżał na obu łopatkach. Postanowił rafować się z opresji.
W pierwszej chwili, gdy widział że wpadł, myślał o samobójstwie. Później szukał sposobu na wydostanie się z ich rąk Pod koniec zrezygnował z tych postanowień i zdecydował się na kompromis...
Moryc podsunął Wołkowowi wyjście: