Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Szofer, który wyszedł z katastrofy cało i bez najmniejszego szwanku, stał nad nim pochylony i uśmiechał się.
— Podnieś się!
Janek podniósł się, nie zważając na ostry ból. Polecił szoferowi, by podpalił taksówkę, leżącą w rowie.
— Oszalałeś? — zawołał szofer. — Można ją będzie naprawić!
Janek wyciągnął z kieszeni garść banknotów i wręczył je szoferowi. W chwilę potem taksówka stała w płomieniach, a Janek i szofer oddalili się od miejsca pożaru.
— I ja już odsiedziałem karę pięć lat więzienia — rzekł szofer po drodze. — Antek i Felek dobrze mnie znają.
— Bardzo dobrze. Ale trzymaj język za zębami. Nie rozumiem tylko, gdzie się podziała taksówka, która nas ścigała!
— Musiał się kierowca pomylić i pojechać szosą lubelską. To nas uratowało.
— Jestem przekonany, że to nas policja ścigała — oświadczył Janek. — Mogą się jeszcze natknąć na nasze ślady. Bądź zdrów i idź sobie, gdzie oczy cię powiodą. Ja pójdę w innym kierunku. Poco masz się wsypać z mego powodu?
Janek uścisnął rękę szofera na znak wdzięczności:
— Bądź zdrów. Jesteś naszym przyjacielem. Nie zapomnę ci tej przysługi.
— Znasz także i moją siostrę — rzekł na pożegnanie szofer.
— Twoją siostrę?
— Tak: „Zimną kokotę“.
— O, tak. Znam ją. A teraz — dowidzenia.
Szybkim krokiem Janek oddalał się od tego miejsca. W drodze rozmyślał nad tym, co zaszło.
Naraz podchwycił echa podejrzanych kroków. Le-