Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/595

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O, radości! na dnie leżała jakaś garstka strawy. Nie zdołał jej jeszcze połknąć, gdy usłyszał już głos nad sobą:
— A pójdziesz, stary! — I kij sękaty spadł mu na grzbiet.
Dwa dni przebył bez posiłku. Trzeciego dnia rano głód coraz srożej szarpał mu wnętrzności. Postanowił ratować się: wiedział dokąd pobiegli i po co jego towarzysze niedoli: pod miastem była bydłobójnia, miejsce zebrania wszystkich. psów okolicznych. Wczoraj widział wprawdzie Kruka i Azora kręcących się koło domu; boki miały zapadłe od głodu.
— Nie udało się im — myślał — a jednak spróbuję, może mnie się powiedzie.
I puścił się ku miastu. Zdaleka już koło jatki dojrzał psów gromadkę. Ogarnął go strach, głód jednak wziął górę; podsuwał się coraz bliżej, powoli, nieśmiało.
Może się nad nim ulitują, może mu pozwolą choć krwi trochę polizać.
Ale psy miejskie uważały jatkę za swoją własność, i nie myślały praw swoich ustępować nikomu. Widząc zbliżającego się obcego przybysza, dwóch zaraz rzuciło się ku niemu. Zagraj uciekał. Osłabiony głodem nie dość był zwinny. Napastnicy dognali go i srodze pogryźli.
Oszalały prawie z bólu i głodu instyktownie uciekał ku domowi. Zatrzymał się dopiero przed bramą.
— I po co tam idę? kij spotka mnie tu jedynie. To już nie mój dom... wypędzają mnie stąd... jeść nie dają. I za co mnie wypędzają? Za co znęcają się tak nademną? Co ja im zawiniłem?... Powlókł się na pole. Położył się, zaczął lizać bolące rany. Z uszów poszarpanych krew ściekała kroplami.
Ochłonąwszy nieco, znów poczuł głód straszliwy.
Wstał i chwiejąc się, szedł zwolna po polu, węsząc pilnie na wszystkie strony. Zaleciał go zapach kartofli: podążył więc w tym kierunku.
Na polu, przy ognisku, siedziało trzech pastuszków; jedli pieczone kartofle.
— Ach cóż to za przysmak! Gdybyż dostać choć jeden!
Posuwał się bojaźliwie, co krok przystając.
— Widzisz go, Antek? a to ci poszarpany! Może wściekłe psisko? Jeszcze nam bydło pokąsa... Hejże, chyże, trza go odpędzić!“
Chłopcy porwali za bicze i kije, i skoczyli za uciekającym Zagrajem, strasząc go krzykiem i rzucając za nim kamieniami. Uciekając, wpadł do wsi. Chaty ciągnęły się dwoma rzędami. — Może tu się kto nad nim zlituje.
Ale psy domowe zbliżyć mu się nie dały do żadnej chałupy; rzuciły się za nim hurmem, szczekając i ujadając, i przepędziły go tak aż do dworu.
Przesunął się koło dziedzińca, okrążył ogród, i przystanął za płotem wysokim, oddzielającym ogród dworski od budynków, w których mieszkali oficjaliści, i niższa służba. — Chwilę jakąś stał z głową spuszczoną.
— A więc nikt nad nim nie ma litości! Dotąd wszyscy mu byli przyjaźni, naraz i ludzie i psy uwzięli się na niego, i ścigają go z dziwną zawziętością! Nie ma już dokąd zwrócić się po ratunek.
Położył się, nie zdając sobie sprawy, co dalej będzie? Zmęczony był, zziajany, a słaby.
Nie ochłonął jeszcze, kiedy kroki jakieś słyszeć się dały, i głos dziecinny nucił wiejską piosenkę. Zagraj obejrzał się. Ścieżką pod ogrodem szła ku niemu dziewczynka w wyblakłej z sinego płótna spódniczce i takimże kaftaniku. Pewno bić go będzie i krzyczeć na niego. Zerwał się; chciał uciekać.

Dziewczynka zlękła się zrazu, myślała, że pies się na nią rzuci.

583