Feliksowa ochłonęła nieco.
— Ej, pan Jacenty to zawsze tak; ale człowiek grzeszny nie zawsze może wytrzymać.
— Bo trzeba mieć więcej mocności serca. Kiedy nieszczęście na kogo się zaweźmie, to co tu poradzić? A jak wszystko ofiaruję Panu Bogu i powiem sobie: wola Jego święta; byle tylko w tej niedoli w poczciwości dotrwać i na zło jakie się nie skusić, — to jakoś lżej i światlej robi się na sercu.
Feliksowa uczuła się wzruszoną.
— Wiadomo, panie Jacenty, że z was pobożny człowiek i uczciwy, jakich mało. A jakże tam wasza Anusia?
Po obrzękłej twarzy Jacentego przeszedł dreszcz bolesny.
— Chora, biedaczka, chora! dziecina ta moja... Wczoraj i dziś już nawet z łóżka wyjść nie próbuje. Kaszel ją dusi, strach!
— Cóż doktor powiedział?
Twarz starego skrzywiła się jeszcze boleśniej.
— A co on powie? Dawajcie mleko, dawajcie mięso, wyprowadźcie się z tej dziury, woda ciurkiem po ścianach leci. Już to prawda, leci, leci...
— Oj te doktory! Strasznie mądre na pańskie choroby.
— To też pomyślałem sobie: ludzie nie pomogą, a jak Pan Bóg zechce, to pomoże. I postanowiłem sobie: pierwszy raz, jak tylko pasterz celebrować będzie, pójdę! Czy mogę, czy nie mogę, a pójdę! Całą mszę na klęczkach przetrwam, choćbym tam padł! Może Matka Najświętsza poratuje, ulituje się nad tą dzieciną.
— No, jeśli takie zrobiliście postanowienie, to już idźcie, bo, uchowaj Boże, spóźnicie się jeszcze.
Zabrała się do odejścia, ale zwróciła się i jeszcze za nim popatrzała.
— Może dać co na szyję? chuścinę jaką? Zimny wiatr akurat zawieje.
Jacenty uśmiechnął się błogo.
— Poczekajcie, macie tu ot tę szmatkę!
Odpięła od fartucha kolorową szmatę, może pieluszkę dziecka, — i obwiązała nią troskliwie szyję paralityka.
Jemu do dobrych, dziecięcych oczu łzy nabiegać poczęły.
— A widzi pani Feliksowa, niema to opieki bożej? Tak mi tu paskudnie dmuchało za kołnierz; myślałem: jakże to będzie? A oto jak jest Bóg dobry i ludzie dobrzy. Ten, co karmi ptaszęta i przyodziewa lilje polne...
— Oj, lilja! — przerwała sentencję Feliksowa i z uśmiechem, który mimowoli stał się figlarnym, obrzuciła wzrokiem postać Jacentego.
Biednaż-bo to była postać — okrutnie biedna. Zgarbiony, skrzywiony starzec, z obwisłemi policzkami, ledwo poruszającym karkiem i trzęsącemi się, obrzękłemi jak poduszki rękami, które czyniły go zupełnie niedołężnym.
Niedołężnym, więc i nędzarzem. Z ramion zwisała szafirowa wypłowiała kapota, suto bronzowemi łatami upstrzona, które chroniły ją od zupełnego w proch rozsypania się. Siwe rzadkie włosy pokrywała czapica, pamiętająca może jego młodość, a obówie pokrzywione, zszargane, znacznie większe było od nóg, któremi, nie stąpał, lecz suwał. Słabe ręce nie mogły utrzymać kija, chód stawał się chwiejnym a żółwiowym. Był żywym wyrazem pojęć, które obejmujemy słowem „nędzarz“, był wizerunkiem, który do każdego serca mówi: ulituj się! i skargą, która do społeczeństwa woła: twój wytwór!
Sunął się krok za krokiem, potrącany przez przechodniów, którym co chwilę zawadzał, a chłodny wiatr kwietniowy szarpał jego sukmanę i długie włosy rozpraszał dokoła twarzy. Jednak, jakkolwiek przykrym był chłód i droga
Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/190
Wygląd
Ta strona została skorygowana.