Strona:Ulicą i drogą.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ULICA


 
Zwężona dwoma brzegami okienic,
Jakgdyby mętna rzeka wśród stromego jaru,
Pomyka fala ludzka, niosąc echa gwaru,
Wir strojów różnobarwnych, złote iskry źrenic...

Idę z tą falą, — bez myśli i celu, —
Prosto — gdzie mnie prowadzi trotuaru kresa.
Mijam lub gonię ludzi nieznajomych wielu —
Oni gonią zabawę albo interesa.
 
W dziurawym płaszczu mknie studencik cichy...
Biegnie chłopak z gazetą, krzyczy co ma siły;
Z chudą małżonką kroczy urzędnik otyły...
Błyszczą broszki, dekolty, oficerskie szychy...

Świątynia, złote rozwarłszy wierzeje,
Wieżą, jak długim palcem, wskazuje ku niebu...
Śpiew jakiś z głębi słychać: ślubu czy pogrzebu?...
Dzwon smutno głową kiwa na te ludzkie dzieje...

A oto kolos państwowego banku:
Wielka brama w nim skrzypi, niby w ciągłej czkawce:
Tam naprzemian wychodzą, wchodzą bez ustanku
Śledzienni, zżółkli cielca złotego wyznawce.