Strona:U Chińczyków.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słysząc to, ojciec uśmiechnął się, pogładził Williama po głowie i rzekł:
— Chińczycy mieszkają bardzo daleko. Droga do nich prowadzi przez olbrzymie morza i trwa kilka tygodni. Gdy podrośniesz i nauczysz się czytać, kupię ci ciekawą książkę, w której są opisanie obyczaje Chińczyków; tymczasem nie myśl o „państwie niebieskiem“ i baw się dalej w konie.
Od owej chwili upłynęło dużo, dużo lat.
Mały Williamek wyrósł na dojrzałego młodzieńca.
Trwając ciągle w zamiarze zwiedzenia Chin, poznał się z pewnym uczonym, znającym język chiński i zaczął od niego pobierać lekcje.
Była to praca bardzo ciężka i żmudna, bo pismo chińskie liczy do 80.000 najrozmaitszych znaczków.
Nauczywszy się nieźle po chińsku, William złożył podanie do rządu, prosząc o wyznaczenie mu odpowiedniej posady w Chinach.
Po niejakim czasie w Pekinie, stolicy Chin, zawakowała posada pomocnika posła, którą otrzymał William; wyruszył więc niebawem w daleką drogę.

II.

Po długiej i bardzo niebezpiecznej morskiej podróży, trwającej kilka tygodni, William przybył do Chin.
Otoczyły go tłumy ludzi o żółtych twarzach i małych, ruchliwych skośnych oczach.
— Nareszcie widzę prawdziwych Chińczyków! — pomyślał William i z ciekawością przypatrywał się mężczyznom, noszącym długie warkocze, spadające im aż do pasa; dziwił się ich szerokim, jedwabnym kaftanom i różnobarwnym strojom Chinek.