Strona:U Chińczyków.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czytajcie! — odparł zmienionym głosem pan Brown i podał mu list.
William przebiegł oczyma treść pisma.
Anglik, mieszkający w jednem z mniejszych miast chińskich, oznajmiał konsulowi, że w okolicach miasta wybuchły groźne rozruchy.
Podburzony przez kapłanów i mandarynów lud powstał przeciw chrześcijanom, napadł na ich domy i uśmiercił kilka tysięcy kolonistów angielskich.
Autor listu błagał konsula o najrychlejszą pomoc.
— Srogo ukarzę tych zbrodniarzy! — zawołał pan Brown, drżąc z oburzenia. — Zaraz wyślę do Londynu depeszę i zażądam, żeby wysłano na wody chińskie kilka wojennych okrętów, które potrafią ukrócić cugle tym dzikim rozbójnikom.
To rzekłszy, siadł przy biurku i napisał depeszę, którą William kazał odnieść do biura telegraficznego.
Tego wieczora w domu państwa Brown nie mówiło się o niczem innem, tylko o wzburzeniu Chińczyków.
Konsul twierdził, że z chwilą, kiedy angielskie okręty ukażą się na wodach chińskich, Chińczycy, drżąc przed potęgą Anglji, wnet się ukorzą i zaprzestaną rozbojów.
— Angielska marynarka jest bardzo silna, — odezwała się pani Brown — lecz, niestety, znajduje się daleko. Zanim dopłynie do Chin, rozszalały lud wytnie wszystkich Anglików.
— Jeśli powstanie wybuchnie w Pekinie, czy zdołamy się obronić? — spytał William.
Pan Brown zacisnął pięści.
— Cóż to za nieszczęście, — zawołał — że prócz kilku oddziałów artylerji, nie mamy tu więcej wojska! Pokazalibyśmy tym nędznikom, co może zbrojna potęga Wielkiej Brytanji.