Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
kopia artystyczna

KONWALIA
nasze drzewo porastają lasy w majaczącej sarnie
zakwita bok konwalii lecz kto zdoła
ją wynieść tę na szronie ręki
nie palącą się świecę natury więc las w stronę serca
porasta kopytami sarnę konwalia podpływa
do źrenic szuka wyjścia z wszystkich naraz saren
ale las nawet w obrazy zapuszcza korzenie drętwiejące
sarna zrywa się ale tylko w konwalii a ta w niej i ruchy
za tą samą skórą dają poty raz życiu raz śmierci
na mieszkanie więc we cztery oczy
kładą się w jedno lustro lecz w nim widać tylko
gęstwinę przeciw wyjściu spojrzenia gdy na skok
z obcych mięśni za grząsko kładą się bez boków
na siebie z nadzieją światła w obcym zadrzewieniu

jeśli dalej z nią spać w tym poszyciu to zaraz
francuz w usta mowy wepchnie na ukosach
pięć zdań w prezerwatywie tym się kończy
każda suita na dzwonkach każda konwalia ma bidet
grzecznościowy zostawmy te w chropowatej ściółce
poranione boki pamięci niech je liże bez języka
sama natura na czerwiach jeśli w nich przetrwała