Strona:Teodor Jeske-Choiński - Poznaj Żyda!.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łatawszy trochę pieniędzy, wraca spokojnie na giełdę, płaci i gra dalej, a jego towarzysze witają go, jak gdyby się nic nie było stało.
„Dżentelmenami“ giełdziarze nie są. Jak ci ludzie wyglądają przy robocie, wie każdy, kto widział jakąś większą giełdę. Np. wiedeńską.
Turysta, ciekawy tego widowiska, wspina się po schodach na galeryę, do której dostaje się przez muzeum handlowe. Zbliżając się do ostatnich drzwi, słyszy nagle jakiś niezwykły, nieludzki krzyk. Co to takiego? Czy się tam mordują, czy bankierzy mocują się z mieszkańcami lasów i puszcz afrykańskich? Takiego krzyku nie słyszało się nigdy i nigdzie. Jest w nim coś tak nieharmonijnego, tak dzikiego, że przeraża zdaleka.
Otwiera się drzwi, staje się na galeryi. Oko nie ma czasu ogarnąć ogromnej sali, nagiej, ponurej, brudnej, bo całą uwagę chwyta odrazu gromada ludzi, wrzeszczących na dole, wyglądających, jak kupa zwinnych robaków, które się nawzajem pożerają. Przez kilka minut niewiadomo, dokąd się weszło. Nie chce się wierzyć, aby to byli ludzie wykształceni, inteligentni. Patrzy się z uczuciem przestrachu na tę masę czarną, zwierającą się i odskakującą, na to mrowisko, z pośród którego wzbija się pod sufit przeraźliwy hałas.
— Ależ to licytacya — informuje woźny, z uśmiechem obytego z geszeftem giełdowym.
Prawda! Gdy pierwsze wrażenie minie i ucho