Strona:Tamta.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XVII.

W parę dni potém, w piękny wieczór letni, Joanna, wsparta na ramieniu Raula, przechadzała się z nim po wielkiéj alei, dziedziniec i trawniki okrążającéj. Szli powoli, milczący i zadumani oboje.
— Raulu, — rzekła nagle Joanna, — usiądźmy tu na chwilę, tu, z dala od wszystkiego i wszystkich.... Mam cię o coś prosić....
— Wiész z góry, że ci tego nie odmówię.
A ponieważ milczała, zdając się wahać jeszcze:
— Mówże, Joanno, — dodał, — zaciekawiasz mnie.
— Raulu, — rzekła, — chciałabym dziecko jakie przybrać za swoje. Byłoby to dla mnie rozrywką.... więcéj powiem: celem jakimś w życiu.
— Dziecko przybrać za swoje.... ależ to szaleństwo, Joanno! Gdzież będziesz dziecka szukała? Czy zresztą myślisz, że uczucie przychodzi tak na zawołanie?
Sam nie wiedział dlaczego czuł się zmieszanym, nie przewidując wcale, do czego żona zmierza.
— Pewna jestem, że pokochała-bym je z całéj duszy.
— Podziwiam cię. Mnie nie tak łatwo o przywiązanie; nie umiał-bym się zająć piérwszym lepszym dzieciakiem. I szczerze mówiąc, Joanno, nie bardzo jestem za tém, żebyś sobie tę zabawkę sprawiała.
— Raulu, — rzekła Joanna, bardzo już teraz blada, ale czując, że raz z tém skończyć trzeba, — dziecko, o którém mó-