Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1785   —

pan kłębowiskiem pytań. Myślę, że lepiejby było obejrzeć pańskie oczy, niż zabawiać się w zbyteczne pytania.
— Przepraszam, sennor Grandeprise, ma pan słuszność! Zbadaj mnie pan!
Przybysz nachylił się nad nim.
— Powiedzcie mi, na Boga, skąd ta rana?
— Dla celów politycznych postarano się pozbawić mnie wzroku. Słyszał pan coś o Corteju?
— Tak. Ma pan na myśli tego osobliwego człowieczka, który wszędzie rozsyła portret swej córki, zamierzając w ten sposób zostać prezydentem Meksyku?
— Tak. Co pan o nim sądzi?
— Że jest to najpyszniejszy na świecie osioł. Wszyscy sobie z niego kpinki stroją.
Te słowa dotkliwie ukłuły Corteja. A więc tyle ofiar poniósł, aby się tylko wystawić na pośmiewisko.
— Czy wie pan może, gdzie przebywa? — zapytał.
— Nie. Mnie to nie obchodzi, gdzie się tacy ludzie wałęsają. Gdybym przypadkowo nie spotkał Juareza, nie więcej wiedziałbym i o nim.
— Ach, spotkał pan Juareza! Gdzie?
— Niedawno, tu w lesie.
Dla Corteja była to bardzo zła wiadomość.
— Nie może być — rzekł. — Jakżeby się tutaj znalazł Juarez?
— Jak? Poprostu na koniu. Rozmawiałem z nim nawet.