Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1787   —

wiozę pana na koniu przez rzekę. W mojej chacie będzie pan mógł spokojnie wracać do zdrowia.
— Nie mogę, sennor. Bezwarunkowo muszę śpieszyć do swoich.
— Dokąd?
— Czy zna pan hacjendę del Erina?
— Posiadłość starego Pedra Arbelleza? Tak, kilkakrotnie tam byłem.
— No, tam mnie wypatrują.
— A więc jest pan krewnym Pedra Arbelleza?
Cortejo nie śmiał wyznać prawdy. Odpowiedział:
— Tak, bliskim krewnym. Czy pan był kiedy w Guadelupie?
— Tak, sennor.
— A więc znasz starego oberżystę Pirnero?
— Ten, który stale mówi o zięciach? O, znam go bardzo dobrze.
— Jest moim krewnym tak samo jak Arbellez. Ja także nazywam się Pirnero. Wracałem od niego i dążyłem do Camargo, a następnie do del Erina. Lecz niedaleko stąd schwytała mię banda Apaczów i tak urządziła, jak pan widzi.
— Ach, kujoty! Dziwi mię bardzo, że pana nie zabili.
— O, żywili gorsze zamiary. Miałem zginąć powoli, w pełni świadomości znaleźć okrutną śmierć w rzece. Oślepiwszy mnie, wsadzili na tratwę i rzucili na łaskę fal. Gdyby mnie nurt nie zaniósł na ląd i gdyby Bóg pana nie zesłał, zginąłbym niechybnie.
— Tak Bóg chroni sprawieliwego, sennor. Stale doświadczałem prawdy. Skoro mnie posłał do pana,