Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 63.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1764   —

chylone nad wodą. Powierzchnia stawu była gładka. Bawole czoło zatrzymał się na brzegu, wydał żałosny okrzyk, okrzyk, jakim wabi się krokodyle. Natychmiast wyłoniła się z głębi większa ilość sękatych głów. Dopełzły do brzegu i poczęły szczękać paszczami, wydając dźwięk, podobny do zderzania się potężnych słupów.
— Uff! Długo nie żarły! — rzekł Miksteka. — Niebawem się nasycą. Bawole Czoło postara się o jadło dla świętych krokodyli Miksteków.
Objechali staw; w lesie zsiedli z rumaków, oddając je pod opiekę Emilia. Po czym bawole Czoło poszedł pieszo dalej.
Pośrodku wierzchołka wznosił się w kształcie piramidy pagórek, który mógł uchodzić za twór natury. Tu się zatrzymał wódz Miksteków.
— Oto jest piec mego plemienia — oświadczył.
— Ach, ukryty smolny piec? — zapytał — Grzmiąca Strzała.
— Tak, wypełniony smolą, żywicą, siarką i suchą trawą. Więcej, niż przed setką lat został wystawiony, a jednak wciąż jeszcze sprawnie działa. Otwórzmy go!
Indianin poszedł do boku piramidy, wyjął kamień, pokryty ziemią i zarośnięty trawą.
— To otwór do przewiewu?
Wódz skinął głową, po czym wszedł na wierzchołek. Tam tkwił w ziemi pień niezbyt mocnego drzewa, wyglądał tak, jakgdyby piorun nadał mu obecny, nieco dziwaczny kształt. Bawole Czoło wyginał go dopóty, dopóki nie ustąpił. Na jego