Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1731   —

— Znużony? — zapytał, puszczając strumień tytuniowego soku koło nosa prezydenta. Dajcie mi tylko innego rumaka!
Odbyto krótką naradę i uchwalono, że część odziału zostanie przy koniach, a reszta natychmiast pośpieszy z pomocą lordowi.
W kwadrans po przybyciu trappera, oddział pędził w najszybszym galopie przez równinę z Zorskim i Sępim Dziobem na czele.
Po dwóch niespełna godzinach ujrzeli jeźdźca, który jechał im naprzeciw. Okrążono go, zanim zdążył zmienić kierunek, ale bynajmniej nie był tym zafrasowany. Średniego wzrostu, średniej tuszy, opalony, wyglądał na lat przeszło pięćdziesiąt. Juarez zapytał:
— Czy zna mnie pan, sennor?
— Tak! Sennor Juarez, prezydent.
— Dobrze. Kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z Texasu. Mieszkam na lewym wybrzeżu rzeki.
— Jak się nazywasz?
— Grandeprise.
— Jesteś Francuzem?
— Nie. Jankes pochodzenia francuskiego.
— Dokąd zmierzasz?
— Do domu.
— Skąd przybywasz?
— Z Monclovy.
— Widział mnie pan tam?
— Tak.
Juarez zmierzył go przenikliwym spojrzeniem i zapytał: