Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1714   —

— Niebardzo, sennor. Nie posiadamy łodzi, tratw zaś nie każecie budować?
— Słusznie! Ale kto wam przeszkodzi podpłynąć?
— Istotnie. Lecz nie wszyscy umieją pływać.
— Czy to konieczne? Czy brak drzewa i sitowia? Gdy każdy zbierze sobie przyzwoity pęk, na który będzie się mógł położyć plecami, wówczas chciałbym zobaczyć takiego, który by nie przepłynął.
— Ale proch zmoknie.
— Nie, albowiem strzelby zostaną na brzegu. Wystarczy, jeśli każdy zabierze ze sobą swój sztylet. Podpłyniemy pojedyńczo tak, że nas nie zauważą. Dostaniemy się na parowce i lodzie, zanim załoga spostrzeże, i poradzimy sobie z nią szybko. Potem przewieziemy ładunek na ląd. O, gdybym mógł działać!
— Może pan, sennor! Sporządzimy dla pana większą tratwę i zabierzemy ze sobą.
— Ale nie będę mógł nią kierować.
— Po co? Damy panu do pomocy dwóch czy, trzech ludzi.
— Dobrze. Cierpienia moje są już lżejsze. Mam nadzieję, że jutro odzyskam wzrok w jednym oku; atoli gdybyśmy chcieli do jutra czekać, zdobycz mogłaby nam ujść.
— Dlatego też radzimy jak najprędzej wziąć się do dzieła.
— Świetnie! — rzekł Cortejo. — Czy widzicie jeszcze światła na okręcie?
— Ani jednego.