Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1708   —

w zęby, albowiem mimo niebezpieczeństwa nie chciał tracić nawet parasola. W następnej chwili wyciągnął rewolwery i lufami uderzył Corteja w oczy. Wnet potem rozległy się wystrzały, z których każdy powalił jednego człowieka.
Cortejo leżał na ziemi i nic nie widział. Wywijał rękoma i nogami, ryczał jak jaguar. Najemnicy w pierwszej chwili zastygli z przerażenia. Czyż mogli się spodziewać tak nagłego natarcia po tym flegmatycznym Angliku? Ta chwila wystarczyła dzielnemu myśliwemu.
Skoro wystrzelił po raz ostatni, wydał ostry, krzyk sępi. Po chwili rozległ się drugi krzyk — Sępi Dziób siedział już bowiem na wspaniałym, upatrzonym dereszu. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził ku skrajowi lasu. Tu odwrócił się raz jeszcze i, zobaczywszy, że Meksykanie stoją wciąż nieruchomo na miejscu, wydał trzeci, a następnie czwarty okrzyk. Niebawem znikł pośród olbrzymich drzew.
Teraz dopiero Meksykanie zerwali się z miejsc.
— Za nim! Za nim! — zawyli.
Podczas, gdy większość dopadła koni, niektórzy zostali przy Corteju, aby mu udzielić pomocy.
— Moje oczy, ach, moje oczy! — lamentował ranny.
Wyglądał straszliwie. Zranione oczodoły, krwawiły obficie.
— Do rzeki, zanieście mnie, do rzeki! — ryczał. — Ochłody! Ochłody!