Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 58.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1621   —

uprzedził mnie, o co idzie. Zaprowadzę pana na górę; on tymczasem poczeka.
Minąwszy cztery pokoje, zatrzymali się przed drzwiami i klucznik zaczął nasłuchiwać.
— Niema nikogo — rzekł. — Popatrzcie.
Uchylił nieco drzwi; Zorski ujrzał słabo oświetlony korytarz, w którym nie było nikogo. Naprzeciw widać było drzwi — główne wejście.
Klucznik rzekł:
— Za temi drzwiami siedzą oficerowie. Ja zaś zaczekam tutaj na pana. Jeśli zajdzie konieczność ucieczki, przekręci pan klucze i przybiegnie do mnie. Wyjdę, aby otworzyć drzwi, pan zaś pozamyka za sobą wszystkie i zejdzie po schodach. Klucze od głównej bramy i latarkę odda pan bratu.
— Doskonale. A więc zaczynam? — odparł Zorski.
— W imię Boże, sennor!
Zorski zszedł po schodach do czekającego nań dozorcy i udał się na drugą stronę domu. Bramę zastali otwartą, szeroki korytarz oświetlony. Przed ratuszem nie było posterunku. Na korytarz wychodziły uchylone drzwi wartowni. Gdy Zorski chciał je ominąć, stanął w nich podoficer i zapytał uprzejmie:
— Przepraszam, monsieur, dokąd pan idzie?
— Czy mogę mówić z komendantem?
— O tak późnej porze?
— To moja sprawa! Pytam, czy komendant jest w domu.
Brutalny ton zrobił swoje.
— Tak, monsieur, — odparł podoficer.