Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 57.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1590   —

i że byłoby znacznie lepiej pracować dla pożytku własnego, zamiast dla innych.
— Cóż się stanie z tymi zakładnikami?
— Nie wiem; wszyscy czekamy z wielkiem napięciem. Mieszkańcy miasta nie sądzą, by tak miało trwać nadal. Całą nadzieję pokładają w... w...
Tu gospodarz ugryzł się w język.
— W czemże, w kimże ta nadzieja?
— W Juarezie.
Gospodarz wyrzekł to słowo szeptem; sztrzelec ledwie je dosłyszał.
— W Juarezie? — zapytał zgłupia frant. — Dlaczego właśnie w nim?
— To przecież nasz prezydent. Wybraliśmy go; było nam dobrze pod jego rządami.
— Uciekł przecież.
— Uciekł, aby całego kraju nie topić w morzu krwi.
— Naprawdę? Czyż nie przeleje morza krwi, gdy wróci?
— Owszem. Ale najeźdźcy nie znają kraju. Zawładniemy nim prędzej, aniżeli wróg go zawojował. Gdy Francuzi tu przyszli, nie mieliśmy wojska, ani żadnej pomocy. Obecnie położenie jest inne. Pomagają nam Stany Zjednoczone; z poszczególnych krajów Europy rozlegają się za nami głosy, z któremi Napoleon musi się liczyć. Nie chcąc przelewać napróżno krwi, Juarez czeka na odpowiednią chwilę. Gdy ruszy, będzie to niezbitym dowodem, że chwila ta nadeszła.
— Gdzież obecnie przebywa?
— Podobno w Paso del Norte.