Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 55.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1528   —

schorzały, bezsilny. Widok pistoletów w rękach Corteja i Józefy, dzikie okrzyki triumfu i nawoływania, rozlegające się na dziedzińcu, napełniły go przerażeniem.
— Mówcie! — rzekła Józefa rozkazującym tonem. — Cóżeście słyszeli?
— Słyszałem, że sennor Cortejo chce zostać prezydentem.
— Prezydentem? Ależ to mało! Chce zostać królem. Cały Meksyk będzie do niego należał. Dziś obsadzamy hacjendę, jest bowiem naszą własnością.
— Hacjenda należy do mnie; kupiłem ją.
— Gdzież dowody?
— Mam kontrakt kupna.
— To kontrakt sfałszowany. Nie kupiliście hacjendy, otrzymaliście ją tylko w podarunku. Kontrakt kupna jest pozorny.
— Gdybyście nawet mieli rację, hacjenda stanowiłaby i tak moją własność. Nawet gdybym nie miał do niej praw, przypaść musiałaby nie wam, a hrabiemu Rodriganda.
— Co należy do hrabiego, jest naszą własnością. Oczywiście, nie rozumiecie tego?
— Przeciwnie, rozumiem doskonale.
— Rozumiecie? Naprawdę? — szydziła Józefa. — Dowód to niepożytej biegłości.
— Tak, rozumiem, — odparł. — Znam dobrze wasz niecny charakter, widzę na wylot całe wielkie oszustwo. Podstawiony hrabia Alfonso, to właściwie Cortejo, na tej podstawie uważacie, że wszystko, co należy do Rodrigandów, jest również waszą własnością. Może zaprzeczycie temu?