Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 55.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1526   —

fa równiez. Ztyłu wyłoniły się ciemne sylwetki Meksykan.
— Tak, to ja, — rzekł Cortejo. Wszedł do pokoju wraz z Józefą, zamykając drzwi za sobą.
— Na Boga, czego chcecie? — zapytał Arbellez.
— Zaraz się o tem sennor dowie. Siadajmy.
— Tak, usiądźmy, — dodała Józefa.
Usiadłszy na jednem z krzeseł, zaczęła zimnemi oczami sowy przyglądać się pogardliwie obojgu przerażonym.
— Kto ich będzie przesłuchiwał, ojcze?
— Jeżeli cię to bawi, nie mam nic przeciw temu, byś ty ich przesłuchała.
Cortejo rozłożył się w hamaku. Bawiąc się pistoletem, patrzył z wyrazem pogardy i nienawiści na Arbelleza i Marję
Józefa opuściła lufę pistoletu i rzekła do hacjendera:
— Pytacie, czego tu chcemy? Chcemy odbyć sąd nad wami i nad tą kobietą.
Po tych słowach wskazała na Marję Hermoyes.
— Żartujecie chyba — rzekł Arbellez. — Przecież nie wyrządziliśmy wam żadnej krzywdy Jestem zdumiony, iż was tu widzę, sennor Cortejo. Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć mi, czemu mam zawdzięczać odwiedziny pańskie w haciendzie?
— Wyręczę ojca — odparła Józefa. — Czyście słyszeli o nas w ostatnich czasach?
— Owszem — rzekł hacjendero. — Oświadczam jednak zupełnie otwarcie, że nie wierzyłem w to, co mi opowiadano.