Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 55.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1536   —

— Ode mnie nikt się nie dowie, to pewne.
— Ani ode mnie. Ta kobieta jest wcielonym djabłem. Biada krajowi, jeżeli ojciec jej zostanie prezydentem.
— Prezydentem? — mruknął drugi. — To wykluczone. Wszystko mi jedno, kto będzie rządził krajem. Dlaczego pomagamy Pablowi Cortejo? Nęci nas dobry żołd i życie pełne przygód, oto wszystko. Czy dlatego mamy jednak przykładać rękę do wszystkich nikczemności tego żądnego władzy człowieka?
— Masz rację. W każdym razie musimy dostać część łupów. Na wyrzuty sumienia będziemy mieli czas później. Zobaczę, jaka miarka na nas przypada.
Rozstali się.
Jeden odszedł, aby ocenić łup, drugi cichaczem, z ponurą miną, przekradł się przez plondrujących towarzyszy. Mijając róg domu, mruknął:
— Do końca życia nie zapomnę tego starca. Mam wrażenie, że będzie mi się śnić.
Idąc wciąż, kiwał głową i mówił:
— Boję się, że będzie mnie prześladował nietylko we śnie, ale i w godzinie skonania.
Stanął wreszcie, spojrzał wokoło i rzekł do siebie:
— Godzina konania... Jedni powiadają, że z nią razem kończy się wszystko, inni, że dopiero wtedy rozpoczyna się nowe życie. Do licha! Nie dobrzeby to byto wstępować w tamto nowe życie z okładem wszystkich figlów, które się na tym świecie napłatało. Oj, wielki dźwigałbym ciężar! Zwłaszcza uciskałby mnie ten Arbellez za to, że zgotowałem mu śmierć głodową.