Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 54.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1507   —

— Czy tak z nim źle?
— Stan bardzo poważny.
— Boże mój, Boże. Więc niema ratunku?
Wyszeptawszy te słowa, wybuchnęła łzami przerażenia i rozpaczy.
— Bóg jest litościwy. Lecz w tym wypadku oprócz Boga musi ratować Gerarda i lekarz.
— Któż nim jest?
— Miłość.
Rezedilla zbladła jeszcze bardziej. Po chwili oblała się ponsem. Łkała głośno, coraz gwałtowniej.
Zorski ujął ją za rękę i rzekł łagodnym, spokojnym głosem:
— Rezedillo, on chciał umrzeć!
— Gerard, czy być może? — zapytała głosem, przesiąkniętym łzami.
— Tak jest. Szukał śmierci rozmyślnie. Wszyscy walczyli za szańcami, on jeden zmagał się z wrogiem w otwartem polu.
— Boże mój! Dlaczego, dlaczego?
— Nie wiem. Może pani to zrozumie, lub przeczuje. Wystawiał pierś na kule nieprzyjaciół. Dokonawszy cudów waleczności, znalazł się w morzu krwi — Dlaczego nienawidzi go pani?
— Ja go nienawidzę?
Rezedilla zakryła twarz rękami; bolesne tkanie odebrało jej mowę.
— Zna go pani dawno? — zapytał Zorski.
— Niezbyt dawno, lecz dobrze.
— Niewiadomo pani, gdzie mieszkał przedtem?
— W Paryżu.