Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 53.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1487   —

niedobrze. Mieszkał u mnie, a ja nie miałem pojęcia, kim jest. Nazwałem go głupcem, kłóciłem się z nim okropnie, bo pijał tylko jedną szklankę julepu.
— Dowodziłoby to, że z was nietęgi polityk.
— Przeciwnie, w dyplomacji i polityce jestem bardzo mocny, ale te historie małżeńskie wytrącają mnie z równowagi.
Milczący, poważny zwykle Juarez lubił od czasu do czasu krotochwile. Rozmowa z Pirnerem bawiła go. Zapytał więc:
— Przypuszczacie, że Czarny Gerard nie okaże wam łaski i nie ożeni się z waszą córką?
— Jestem pewien, że odmówi. Sam go zraziłem. Ach, sennor, gdybyście chcieli powiedzieć za mną jakieś dobre słowo!
— Sądzicie, że nie jest mu niemiła?
— Zdawało mi się, że widziałem raz w korytarzu, jak ją ściskał za rękę. Chętnie ze sobą rozmawiali.
— To jeszcze niczego nie dowodzi.
— Racja. Mimo to zrobiłem awanturę. Od tego czasu wszystko się skończyło. Nie patrzą już nawet na siebie. Dziś Gerard uratował nas wszystkich, choć sam był o krok od śmierci. Dlatego dałem mu najlepszy pokój. Lecz córka moja nie spojrzała nawet na niego.
— To niedobrze. Mimo to spróbuję rzecz całą naprawić.
— Ach, sennor, rzekł Pirnero błagalnie. — Jestem do wszelkich usług.
— Zgoda. Powiedzcie mi jednak, staruszku, dlaczego daliście się tak zaskoczyć Francuzom? Czy nie pomyśleliście o obronie?