Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 52.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1446   —

Gerard strzelał tak pilnie, że zabrakło mu patronów. Pracował teraz tylko kolbą. Krew lała mu się z ran, które otrzymał od kul nieprzyjacielskich. Znowu dwie kule trafiły go równocześnie. Padł na kolana. Zorski zawołał jasnym, mocnym głosem:
— Uwaga! Odsiecz idzie!
Mimo przewagi liczebnej, nie udało się Francuzom dotrzeć do szańców. Rozległy się teraz tony trąby, wzywające, aby zebrali się, celem przygotowania do dalszych ataków. Podczas ataku nie widzieli zupełnie, co się dzieje ztyłu. Gdy się teraz odwrócili, ujrzeli ku swemu przerażeniu, że jacyś dzicy jeźdźcy w szalonym galopie walą na nich szerokiem półkolem.
Zdołali sformować kilka czworoboków. Jedynym ratunkiem było carré, inaczej jeźdźcy zmietliby ich z powierzchni przy pierwszym ataku.
Zorski obserwonał wszystko z góry. Pod wpływem zbliżających się Apaczów i strzelców amerykańskich załoga nabrała otuchy
— Urządzimy wypad? — zapytał Mariano.
— Przypuszczam, że to najlepsze wyjście.
Na ulicy rozległ się tętent konia — pędził w pełnym galopie wódz Indjan. W falistej czuprynie mieniły się trzy pióra orle, trzy krucze. Twarz miał wymalowaną barwami Apaczów. Ubrany był w nowy strój indjański; z pleców spadało ciężkie futro szarego niedźwiedzia.
— Niedźwiedzie Serce! — zawołał Mariano. — Skąd wziął ten stroj?
— Z pewnością kupił u Pirnera. Chce się w nim godnie pokazać Apaczom.