Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 52.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1441   —

— Ja — zaś wzywam pana do opuszczenia tego miejsca.
— Daję panu dziesięć minut do namysłu.
— Ja zaś dwie do rozpoczęcia odwrotu.
— Jeżeli spotkam się z najmniejszym choćby oporem, wyciągnę rapir z pochwy!
— Bardzo jestem ciekaw, jak ten rapir wygląda.
— Oto jest! Za mną, za mną!
Kapitan wyciągnął rapir i spiął konia ostrogami. Ruszył z miejsca; pozostali gotowali się do uderzenia. Zorski sięgnął za pas i wyciągnął rewolwer. Po pierwszym strzale kapitan zwalił się z konia. Każdy następny pozbawiał życia jednego żołnierza. Po chwili Zorski skoczył wtył, kryjąc się za bramą, którą za nim zatrzaśnięto. W tejże chwili wśród otworów szańców zabłysły lufy. Stali tam przecież ludzie, umiejący obchodzić się z bronią. Skierowali strzelby ku jeźdźcom, którzy zaczęli spadać z koni. Pozbawione jeźdźców wierzchowce, przerażone strzałami, stawały dęba, padały na ziemię. Powstało ogromne zamieszanie; strzelanina trwała dalej. Wszystko odbywało się w tak szalonem tempie, że Francuzi nie mieli czasu pomyśleć o odwrocie. Gdy się opamiętali i uciekać zaczęli, pozostało ich tylko dziewięciu.
Gerard stał obok Zorskiego z dymiącą jeszcze strzelbą.
— Aleśmy im dali nauczkę! — rzekł. — Jeżeli mają głowę na karku, nie wrócą już.
— Niestety, nie będą tacy roztropni, — odparł Zorski, — Popatrzcie, oficerowie naradzają się.
— Tak, ale tam coś się dzieje pomiędzy górami!
Po tych słowach Gerard wskazał na wschód.