Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 49.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1357   —

— Nie przypuszczam, by przybył w taką pogodę.
— Kto?
— Kto? Co za pytanie! Oczywiście, Czarny Gerard. O kimże innym miałbym mówić?
— O, ten sobie niewiele robi z pogody. Jeżeli będzie miał ochotę, zjawi się na pewno.
— Tak sądzicie? Trzeba wam wiedzieć, że go tutaj oczekujemy. Gdyście wczoraj poszli spać, zjawił się jakiś strzelec, który go szuka.
— Skąd przybył ten strzelec?
— Z Liano estacado. Jesteście zdziwieni, prawda? Tak. Nie potrafilibyście przejechać konno takiego świata, mimo, żeście trzy razy silniejsi i wyżsi od niego. Co to za człowiek! Kieszenie ma wypchane nuggetami.
— Naprawdę? Skądże pochodzi? Czy to Yankes?
— Nie; to Polak.
— Jak się nazywa?
— Andrzej Starzyński.
— Nie znam tego nazwiska.
— Przypuszczam. Ale, ale, — właśnie nadchodzi!
Starzyński wszedł. Przywitawszy się, spojrzał na Gerarda, usiadł przy stole obok niego i zapytał:
— Czy wyście ten sennor, który spał od wczorajszego popołudnia?
— Tak — odparł zapytany.
— To rozumiem, to się nazywa sen! Byliście zapewne bardzo zmęczeni?
— O tak.
— Czy długo macie zamiar tu pozostać?
— Może parę godzin.
— Dokąd chcecie udać się potem?