Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 48.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1344   —

— Dobrze, a co chciałbyś zobaczyć?
Pytanie rzucone zostało bardzo nieostrożnie; stary czatował tylko na to, jakby przejść na ulubiony temat. Palnął więc prosto z mostu:
— Co chciałbym zobaczyć? Do stu djabłów, naturalnie, że zięcia! Zięcia mi brak, zięcia! Nie rozumiesz tego?
— Czy naprawdę jest dla ciebie tak nieodzowny? — zapytała z uśmiechem.
— A dla ciebie?
— Dla mnie? — rzekła, śmiejąc się na całe gardło. — Przecież musiałabym mieć przedtem córkę.
— Głupia jesteś! Kpisz sobie ze mnie, co? Nie doprowadzaj mnie do pasji! Siedzę tu, patrzę na podłą pogodę, albo na stare ławki stoły, i co mam z tego? Nic, literalnie nic. Gdybym natomiast miał zięcia, mógłbym rozmawiać z nim, moglibyśmy opowiadać sobie anegdotki, albo też, gdybym był w złym humorze, mógłbym swobodnie wylewać na niego żółć.
— O ileby się na to zgodził!
— Dlaczegóżby nie? Pocóż się ma zięcia, jeżeli nie poto, aby łatał dziury w dachu, i był piorunochronem na wypadek złego humoru? Jeżeli w przyszłości nie postarasz się sama o męza, ja się tem zajmę. Będziesz musiała wyjść zamąż i kwita! Wiesz, kto nim będzie? No zgadnij!
— Któż to może zgadnąć? Powiedz sam!
— Któżby to był inny, jeżeli nie Czarny Gerard?
— Czarny Gerard? — zapytała wolno, z dziwnym akcentem.
— Tak, on. To dzielny chłop! Takiego zięcia chcia ł bym mieć!