Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 46.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1297   —

przyjazne jakieś słowo byłoby dla pana wielką pociechą. Bywają ludzie, którzy nawet w pierwszej chwili nie wydają się nam obcy. Czy doznał pan tego kiedy?
— Tak. Pierwszy raz doznałem dzięki pani.
Zarumieniła się. Mówił dalej, jakby na usprawiedliwienie:
— Niech mi pani nie bierze za złe tych słów. Jeżeli zabolały panią, odejdę i nie wrócę już nigdy.
— Nie, tego pan czynić nie powinien, sennor, — odparła szybko. — Byłoby mi jednak bardzo miło, gdyby pan rozchmurzył czoło, a jeżeli nie chce sennor już nic powiedzieć o sobie, chciałabym przynajmniej usłyszeć, jak się pan nazywa.
— Niech mnie pani nazywa Mason, sennorita.
— Mason? To francuskie nazwisko. A imię pana?
— Gerard.
— Gerard? Pan jest imiennikiem Czarnego Gerarda, o którym przedtem mówił mój ojciec. Ma pan również taką czarna brodę, jaką on podobno nosi. Czy nie może mi sennor powiedzieć, co właściwie oznacza imię Gerard?
— Gerard, to siłacz i obrońca, tak mi niegdyś powiedział nauczyciel.
— Siłacz? To podobne do pana. A kto jest silny, potrafi być również obrońcą.
— Niestety, nie byłem nim, wprost przeciwnie.
— Jak pan to rozumie, sennor?
Zapytany popatrzył ze smutkiem i odparł:
— Byłem garrotteur’em.
— Garrotteur’em? Nie rozumiem, co to znaczy?
— Z pewnością nie spotkała się pani nigdy z tym