Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 45.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1255   —

— Tak, to tutaj! Mój sztylet wchodzi aż po rękojeść — radował się żołnierz.
— Baczność! — rozkazał don Fernando. — Życie nasze wisi na włosku.
— Napastnicy odskoczyli z lękiem na widok głębokiej szczeliny, u której wejścia stało trzech dobrze uzbrojonych mężczyzn.
— Ognia! — zakomenderował hrabia.
W tejże chwili obydwie dubeltówki dały po dwa strzały. Somali strzelił również. Nie próżnowały i rewolwery. Zdawało się, że wszyscy prześladowcy, w liczbie ośmiu, nie żyją; gdy wszakże nasi Hiszpanie wyszli z kryjówki i zaczęli przeszukiwać leżących wrogów, stwierdzili, iż jeden jeszcze oddycha.
Kula rewolwerowa utkwiła mu w piersi; po wyrazie twarzy poznać było, że chwile jego policzone. Somali ukląkł przed nim i rzekł:
— Przybyliście z Zeyli? Mów prawdę, stoisz bowiem na moście śmierci, który prowadzi albo do raju, albo do piekła. — Czy schwytano wczoraj jakiegoś Somali?
— Tak — brzmiała cicha odpowiedź.
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Murad Hamsadi.
— Gdzie jest teraz?
— Uciekł.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem. Wyruszyliśmy, by go odszukać.
Ta długa odpowiedź zbyt wiele wysiłku kosztowała umierającego. Krew rzuciła mu się ustami — zmarł. Somali zawołał z triumfem: